Dawno nie pisałem. Ale oczekiwanie na mojego nowego posta mogłoby łatwo przeciągnąć się w nieskończoność. Zamiast tego na fejsbuku pojawiłoby się zawiadomienie o pogrążonej w żalu rodzinie. A zaczęło się niewinnie…
Pojechałem, jak co dzień roboczy, do pracy. Rowerem oczywiście. Było dość zimno i ślisko, ale co z tego. „Fabryka Oficerów” w słuchawkach powoduje, że aż chce się jechać. I tylko podczas jazdy tak jakby coś nie tak działo się z przednim hamulcem.
Dojechałem jednak bez problemów, zaparkowałem w podziemiach biurowca i zszedłem tam ponownie za jakieś dziewięć godzin (robię ostatnio nadgodziny).
Przedni hamulec stał się wyraźnie miększy – do tego stopnia, że praktycznie przestał hamować. Krótkie oględziny pokazały, że gdzieś w klamce coś się rozszczelniło i wycieka tamtędy olej. Ale czas gonił, a ja jak na złość byłem akurat dziś miałem w mieście ważne spotkanie.
Ocena ryzyka, jak się później okazało – absolutnie nietrafiona, pozwoliła stwierdzić że „z jednym hamulcem bez problemu dojadę”. Tylny działa super i jeżeli tylko nie będę jechał za szybko, to na luzaku obrócę tam i z powrotem, a potem się zobaczy.
Pojechałem zatem Kartuską w dół. Nie przekraczałem bezpiecznej prędkości, bo cały czas odruchowo próbowałem hamować przednim, trafiałem na brak oporu i to mnie trzymało w ryzach. „Paweł” – myślałem – „ogarnij się, pełno samochodów, godzina szczytu, jedź powoli”.
I być może własnie to myślenie uchroniło mnie od śmierci.
Bo kilkanaście minut po tym jak tą Kartuską zjechałem i byłem już na płaskim, nagle usłyszałem dźwięczny brzęk i poczułem, że rower nie słucha mnie zupełnie a zamiast tego jedzie dalej. Mimo że hamuję z całych sił obiema klamkami.
Nawet nie pamiętam jak się zatrzymałem. Pewnie hamowałem podeszwami butów. Jedyne co pamiętam, to ogromne zdziwienie i strach, że jednak się nie zatrzymam.
Po wszystkim od razu zacząłem sprawdzać, co takiego się stało. Długo to nie trwało. Tarcza tylnego hamulca oderwała się od ramion i została w szczękach hamulca, co pozwoliło kołu toczyć się bez żadnych oporów.

Gdyby stało się to na Kartuskiej, ulicy ze stromym spadkiem, wysokimi krawężnikami oraz brakiem możliwości zjazdu na bok, prawdopodobnie zatrzymałbym się na masce albo pod kołami jakiegoś samochodu. A w najlepszym wypadku (nomen-omen) – na krawężniku. Tak czy inaczej, nie byłbym dziś tak z siebie zadowolony.
Co dalej? Z buta do Tysara, tam od ręki wymienili mi hamulec i tarczę, i dalej już znów na siodełku do domu. Uboższy o dwieście złotych, ale za to bogatszy o jedno doświadczenie. I nauczkę, która mówi: „NIGDY nie jedź gdy masz niesprawne hamulce”. Nie ważne jak niesprawne, i jak ważne jest spotkanie na które jedziesz. Nie jedź i tyle.
Nie bądź mną – nie ucz się na swoich błędach. Tym bardziej że na takich niekoniecznie można się uczyć – jest bardzo duża szansa, że doświadczenia tego nie przeżyjesz. Szczególnie na jednośladzie. Do przeczytania!