Wczoraj po pracy pojechałem do Kartuz. Nic specjalnego, 24 kilometry, prosta droga. Kiedyś, za czasów kolarzówki, dość często jeździłem po Kaszubach. Zdarzało się nawet wracać po robocie do domu przez Kościerzynę. Ot tak, bo mogłem. Teraz droga do i z pracy wyprostowała mi się mocno i rzadko kiedy przekracza 20km.
Wycieczka do Kartuz zatem była czymś niezwykłym i ostrzyłem sobie na nią ząbki. Pod koniec szychty sprawdziłem jeszcze drogę na mapie i pojechałem.
Mimo tego, że drogę sprawdzałem i byłem pewien, że ją znam, pomyliłem się trzy razy. Zrobiłem nie 24 a 30 kilometrów i w Kartuzach byłem wykończony. Gorąco, pod górkę, a kondycja leży.
Byłem na siebie dość zły, bo przecież nie powinienem się pomylić. Ale gdy tak jechałem, rozmyślając, moje nastawienie zmieniło się o 180 stopni.
Przecież od zawsze wiedziałem, że jestem słaby z topografii. Orientacja w terenie to dla mnie czarna magia. I nie powinienem teraz mieć o to do siebie pretensji, ale raczej cieszyć się, że podejrzewałem, że tak się stanie i wyjechałem odpowiednio wcześniej. Że znam swoje ograniczenia i skoro nie umiem sobie z nimi poradzić, nauczyłem się jak minimalizować ich skutki uboczne – choćby przez to, że wyjeżdżam wcześniej, kiedy jestem umówiony i zależy mi na tym, żeby się nie spóźnić.
Zarówno to radzenie sobie ze swoimi wadami, jak i fakt, że uświadamiam je sobie i nie denerwuję się na nie, prawdopodobnie przyszły z wiekiem. Podobnie jak bóle stawów i stopniowe pogarszanie się kondycji.
Czterdzieści dwa lata minęły, jak jeden dzień…