Udało się. A właściwie to udały, bo aż dwie rzeczy. Po pierwsze poszedłem z żoną do kina na Diunę. Po drugie – udało mi się nie przeczytać zbyt wielu recenzji przed jej obejrzeniem. Dzięki temu miałem okazję w pełni rozkoszować (nie bójmy się tego słowa) się seansem rozwalony w „vipowskim” fotelu Multikina. Sto pięćdziesiąt minut minęło jak z bicza strzelił i spieszę podzielić się moimi krótkimi przemyśleniami.
Podsumowując je jednym słowem: było w dechę 🙂 Mogę wymieniać co podobało mi się najbardziej: aktorzy zostali wybrani wręcz świetnie. Każdy wyglądał prawie dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałem czytając „Diunę”. Oczywiście oprócz pani planetolog, a także Paula i Stilgara. Jednak przy tak świetnej całości obsady, moje uwagi na temat odrobinę mniej mi pasujących dwóch ról męskich są wręcz śmieszne.
Co ciekawe – wspomniana pani Liet-Kynes była super. Ludzie tak straszyli tą poprawnością polityczną, a tutaj duże pozytywne zaskoczenie. Jednak można zrobić ukłon w stronę progresywną, żeby nie bolało (a ja robię ukłon w stronę Ghostbusters 2016)!

Mówiąc o nowoczesności – LUDZIE, TAK KASOWY FILM BEZ GOLIZNY???
Już myślałem, że choćby w scenie przebierania na skałach zobaczę kawałek ciała. Może w snach Paula? A tu nic. Pustka. Jedyne nagie ciała to Baron i Książę, w obu przypadkach bez cienia erotyzmu. Kolejny gruby plus dla filmu!
To powyżej, to takie szczególiki – obsada, brak natrętnego erotyzmu, który teraz na siłę dopakowują do każdej produkcji, małe rzeczy. Ta produkcja ma jednak zalety, dzięki którym dołączam ją do grona moich ulubionych.

Aby zrozumieć, co to takiego, najpierw odrobina historii. Z poprzedniego wpisu (sprzed 6 lat) uważny czytelnik mógł wywnioskować, że jestem fanem Kronik Diuny. Rzeczywiście tak jest. Czytałem je kilkukrotnie, bardzo lubię wracać do filmu Lyncha (o którym za chwilę) i często w rozmowach o literaturze wymieniam je jako najlepsze dzieło (słowo nieprzypadkowe) science-fiction i nie tylko.
Diuna ma w sobie to coś – jest wielopłaszczyznowa, porusza wiele problemów, zmusza do przemyśleń, refleksji. Jest jak seria „momentów” w nowoczesnej restauracji, tylko bardziej – bo tutaj każdy wątek jest rozbudowany, przemyślany i pozwala się nasycić (w przeciwieństwie do obiadu w renomowanej restauracji, gdzie przed posiłkiem konieczny jest podkład z paprykarzu).

Gdy czytałem Diunę moja wyobraźnia cały czas pracowała na maksymalnych obrotach. Świat wykreowany przez Herberta jest magiczny i niezwykły. Niby podobny do naszego, a jednak tak bardzo inny. I tutaj na białym koniu wjeżdża właśnie Diuna 2021. Bo to, co przez lata mogliśmy sobie tylko wyobrażać (każdy na swój sposób), mamy podane na tacy.
I to nie w przerysowany, barokowy (ale jednak stosunkowo stonowany) sposób, jak u Lyncha, ale tak, jak to przystało na kasowy megahit – mocno, głośno, bez limitów i z przytupem. I to jest wg mnie największym plusem i zarazem minusem tego filmu.

Plusem, ponieważ film jest naprawdę zrobiony świetnie – wizje Paula są… mega. Nie spodziewałem się, że scenarzysta tak fajnie przedstawi nam jego przemianę. Naprawdę, nawet nie marzyłem o tak dobrej ekranizacji. Wszystkie najważniejsze fragmenty książki mamy przedstawione w filmie. Do tego w tak dobry sposób, że nawet osoba, która książki nie czytała, zrozumie je i pewnie zechce sięgnąć po papierową wersję historii.

Ale to co jest tak wielkim plusem – obraz – jest jednocześnie czymś, co po troszę zabiło dla mnie świat Diuny. Mówię tutaj o ataku Harkonennów na Arrakin. W bezlitosny sposób obnażył on niedostatki konceptu, gdzie przez wzgląd na tarcze króluje broń biała, artyleria starego typu, gdzie nie używa się broni palnej i walczy praktycznie wyłącznie wręcz. W piękny, widowiskowy sposób przedstawiono mi jak marny w rzeczywistości jest człowiek z najlepszym choćby mieczem, jeżeli mamy obok choćby statki powietrzne o niezwykłych możliwościach.
Oczywiście, czytając o tym też mogliśmy sobie pomyśleć – ale jak to niby miałoby działać?
Herbert jednak był tak dobrym pisarzem, że potrafił nas przekonać do swojej wizji. Denis Villeneuve nie miał na to szans – paradoksalnie, mógł zrobić swój film tak dobrym jedynie wtedy, jeżeli zabierze część magii książce Herberta. Przedstawi nam piękną Diunę tylko, jeżeli jednocześnie ją z tego piękna po części odrze.
Czy szkoda? Być może troszkę tak. Zawsze powtarzam swoim córkom – nic nie jest jednoznacznie białe czy czarne. Wszystko ma swoje złe i dobre strony (także lody kukułkowe). Tak jest i w tym przypadku. Otrzymaliśmy prześwietną ekranizację, jednocześnie tracąc troszkę budowanych w trakcie kilkukrotnego czytania Kronik Diuny wyobrażeń o świecie rządzonym przez Muad’Diba. Czy było warto? Obejrzyj, oceń sam. Pamiętaj jednak, że pewnych rzeczy nie da się odzobaczyć 🙂