Dwa tygodnie temu byłem u rodziców w domu i miałem okazję pooglądać trochę telewizję. Jako, że emitowane materiały mnie nudziły, zazwyczaj przełączałem na różnego rodzaju informacje – najczęściej te przygotowane przez TVP. Słuchałem jak to od niedawna jest coraz lepiej i z jednej strony cieszyłem się bardzo słysząc takie rzeczy, ale z drugiej nie dawało mi spokoju natarczywe poczucie, że coś nie jest tak. I rzeczywiście – zagadka rozwiązała się po przeczytaniu książki „Kwitnąca ziemia” opublikowanej w… 1950 roku.
Właściwie, to powinienem sprawę wyczuć już wcześniej – przecież kiedyś namiętnie ogladałem archiwalne odcinki PKF a i nie jestem znów taki młody, żeby nie pamiętać tego specyficznego stylu, który już za mojego dzieciństwa miał za sobą lata świetności.
Kwitnąca ziemia Safonowa
Ale dlaczego akurat książka z 1950 roku? I to jeszcze książka o tak neutralnym temacie jakim jest rolnictwo i sadownictwo? Od początku.
Stały czytelnik wie, że czytam praktycznie wszystko co wpadnie mi w ręce. Książka z 1950, pachnąca specyficznie i rozlatująca się w rękach, być może odrzuciłaby zwyczajnego amatora czytelnictwa, ale nie mnie 🙂 Wpadła mi kiedyś w ręce, została zakolejkowana i gdy tylko nadeszła jej chwila – gdzieś między Wałkiewiczem i cegłą z C# – musiała zostać przeczytana.
Na początku szło nieźle – dowiadywałem się z wypiekami na twarzy jak to dzielni pionierzy rolnictwa ZSRR – Miczurin, oraz jego następca – Łysenko – walczyli z całych sił w wojnie o zbiory.
Książka kończyła się wspaniałymi planami, gdyż akurat w roku jej pisania wiedza o roślinach tak poszła do przodu, że Wielki Związek Radziecki postanowił zalesić stepy i tylko kilka lat dzieliło miliony hektarów spieczonych, smaganych wiatrem łąk od stania się urodzajną ziemią płynącą mlekiem i miodem. Podejrzewam, że gdybym przeczytał tę książkę w roku 1951, to czekałbym z niecierpliwością na wygraną Łysenkowców z tymi niedouczonymi Morganistami, wierzącymi, że dekadencka genetyka zachodnia może się równać z nauką Radziecką (z dużej).
Niestety, przeczytałem nie rok a prawie 70 lat później i wiem, że to Morganiści mieli rację.
Że zalesianie stepów upadło po kilku latach od rozpoczęcia – tylko kilka procent sadzonek przeżyło tę akcję. Że Związek Radziecki upadł, bo mimo wspaniałych, robiących wrażenie, zbiorów ryżu, prosa, nowatorskiej jarowizacji roślin i uprawianiu pszenicy gdzieś pod kołem podbiegunowym, kilkanaście milionów ludzi umarło w latach 30 XX w. z głodu na Ukrainie, a drugie czy trzecie tyle zamordował Słońce narodów, Największy humanista naszych czasów – wielki Józef Wissarioniowicz Stalin.
Ale czytając tę książkę zapomniałem o tym i nawet spędziłem później kilka godzin, aby dowiedzieć się prawdy – tego, że te wszystkie wspaniałe osiągnięcia ZSRR to fikcja i bujda wyprodukowana tylko po to, aby okpić tych biednych ludzi, którzy może i wokół siebie widzieli biedę, ale przecież mądry pan z książki mowił im, że ogólnie jest super, a będzie jeszcze lepiej.
Co więcej – mówił im to w ten szczególny, specyficzny sposób który od razu znamionuje propagandę tamtych lat. Kto raz usłyszał, będzie pamiętał już zawsze.
„Takie były pierwsze zwycięstwa w jednej z najwiekszych i najszlachetniejszych walk człowieka z przyrodą. W tej walce, na którą dopiero po wielu tysiącach lat istnienia na Ziemi, człowiek się odważył i tylko w tym kraju, gdzie kierowała całym narodem partia bolszewików, partia Lenina – Stalina. Prace te przerwała wojna”
„W gabinecie swym siedzi Johann Eichfeld – dyrektor słynnego na cały Świat Wszchzwiazkowego Instytutu Hodowli Roślin, członek rzeczywisty Akademii Nauk Rolniczych im. Lenina i Estońskiej Akademii Nauk, laureat nagrody Stalinowskiej, kawaler orderów Lenina i Czerwonego Sztandaru”
„Wieść o niesłychanym rolnictwie polarnym rozeszła się po świecie. Przyjechał doktor Alberts. Zobaczył na własne oczy „szmaragdowe plamy”. That is revelation! (To jest rewelacja!) – zawołał nieco teatralnie. Był jednak wyraźnie poruszony. Przyjechał z Alaski, krainy Jacka Londona. (…) Ale kryzys ekonomiczny ciężko dotknął kraj (Stany Zjednoczone – przyp. mój).”
Te trzy cytaty tylko z jednej strony tekstu. A stron jest kilkaset. Po przeczytaniu jednej takiej pozycji wie się już wszystko na temat mowy sukcesu i aż dziw mnie bierze, że od razu nie skojarzyłem co mnie tak gryzie przy oglądaniu TVP Info.
Wiadomości TVP w XXI w. mówią do widzów w ten sam sposób co książki z lat 50 ub. wieku do czytelników!
Prosta prawda. I nie oceniam tutaj, o czym mówią. Nie znam się na tyle, by oceniać, czy obecnie rządząca partia robi nam dobrze, czy nie. Czy Jarosław Kaczyński to Prometeusz nowej ery, czy też raczej nie. Jednak mam ogromne podejrzenia, że jeżeli trzeba mówić (lub nie trzeba, ale się mówi) w tak specyficzny sposób o sytuacji w kraju, to jakiś powód tego stanu istnieje. Przypadek w takiej sytuacji wydaje się być bardzo mało prawdopodobny.
Z tej opowiastki tak naprawdę ważne jest jedno – abyśmy nie brali wszystkiego co mówią w pudełku za dobrą monetę, ale zastanawiali się zawsze, czy jeżeli przekonuje się nas do czegoś w taki sam sposób jak 70 lat temu, to dlatego, że tak akurat się złożyło, czy że skoro wtedy to działało, to zadziała i teraz?
Czy, jeżeli akwizytor mówi Ci, jak wspaniale będziesz się czuł używając jego produktów, to rzeczywiście w to wierzysz? Że stara się mieć na względzie Twoje dobro? A może raczej liczy na osobisty profit? Niestety ja, nauczony doświadczeniami, obstawiam zazwyczaj tę drugą opcję.