Wpis skopiowany z mojego profilu na portalu Facebook, notka z 21.08.2015
Zamiast pisać oddzielne sprawozdanie, podzielę się lekko zmodyfikowaną wersją notki z pamiętnika. Zapraszam do lektury i ew. komentarzy 🙂
W nocy wierciłem się i wierciłem, nie mogłem zasnąć… Myślałem jak to będzie jeździć przez cały dzień i byłem zdenerwowany jak cholera. W końcu jednak jakoś mnie zmorzyło i następną rzeczą był budzik dzwoniący o 4 rano. Na zewnątrz ciemno… Poszedłem do łazienki, usmażyłem wcześniej przygotowany omlet, zjadłem go z kawą i zostawiłem kawałek, bo nie jestem przyzwyczajony do tak wczesnego śniadania. Wczoraj wszystko spakowałem, więc o 4:55 byłem z rowerem na dworze.
Patrzyłem na świt, ustawiłem Stravę, włączyłem Kat „666”, poprosiłem Boga o pomoc (coż za ironia) i w drogę…
Było ciemno, więc miałem odpalone lampki. Pierwsza część trasy, do Kościerzyny, jest mi bardzo dobrze znana i jadąc rozgrzewałem się powoli (było bardzo zimno, a ja na krótki rękaw), ale jednocześnie ze strachem myślałem, że tak wcześnie zaczynają mnie boleć mięśnie – kilkadziesiąt kilometrów, a ja już zmęczony. Źle to wyglądało, ale okazało się, że to chyba nierozgrzane mięśnie po prostu protestowały. Specjalnie starałem się nie kozaczyć i jechałem ze spokojną średnią. Wstawało słońce i do Kościerzyny wjechałem o ustalonej wcześniej godzinie. Wyłączyłem przednią lampkę, bo padła bateria w mp3 i uświadomiłem sobie, że nie naładowałem zapasowych, a bez muzyki byłoby strasznie.
Za Kościerzyną zrobiłem sobie krótki postój na banana i batona. Ogólnie pamiętałem, co Dariusz Trybocki napisał i starałem się jeść regularnie, co około godzinę, pić z bidonu jak najczęściej, a na postojach dodatkowo się nawadniać. Na początku nie wyglądało to na potrzebne, ale od 170 kilometra czułem dosłownie, jak energia z batonu/banana wyparowuje i gdy czułem obsuwę z sił, zjadałem coś i znów mogłem jechać jakiś czas z optymizmem. Ten optymizm to podstawa – zadowolony, najedzony, jechałem szybko i dobrze, a gdy tylko energia schodziła, zaczynały mi jeszcze bardziej dokuczać kolana i tyłek. Mówię „jeszcze bardziej”, bo to nie znaczy, że one przestawały boleć. Wręcz przeciwnie – z każdym kilometrem było coraz gorzej, ale to wszystko siedzi w mózgu i cały czas powtarzałem sobie, że jest okej, że dam radę, że będzie dobrze. Zresztą, do Zblewa było całkiem fajnie – nowa trasa, ładne widoki, naprawdę fajnie. Od Zblewa zaczęła się krajowa 22. Na początku w strasznym stanie, potem już całkiem dobra nawierzchnia, ale gdzieś koło Tczewa(?) jest tam odcinek bruku, który mnie strasznie wymęczył. Co było fajne, to ukształtowanie terenu – do Przywidza jechałem pod górkę, a potem już miałem praktycznie do samego Tczewa miałem z górki – to było naprawdę bardzo pomocne. Za Wisłą było już płasko, ale za to wiał wiatr z północnego wschodu, więc czasami było naprawdę ciężko jechać. Wiatr nie był duży, ale po tylu kilometrach czułem już nawet małe podmuchy. Punkt kulminacyjny miał miejsce chyba w Elblągu, po równych 170 kilometrach. Czułem się już naprawdę zmęczony i do Stegny to była tragedia. Nawierzchnia słaba, wiatr w twarz, brak energii, obolały tyłek i kolana – miałem naprawdę dość. I nagle, gdy przystałem by poprawić siodełko (z którym też miałem wielkie problemy – cały czas się odkręcało) okazało się, że mam już 201 kilometrów! Kurczę, jak to psychika działa – okazało się, że mam jeszcze wiele, wiele energii, a poza tym nagle odkryłem, że gadam do siebie. Nie wiem, czy z nudów, czy z radości, czy czego tam jeszcze zacząłem krzyczeć rzeczy w stylu – „dasz radę” , „mocniej”, tak, jakby ktoś z boku mówił mi co mam robić – „teraz mocno, za górką odpoczniesz” – teraz, z perspektywy czasu wydaje mi się to śmieszne, ale wtedy to było jak objawienie – to jakby ktoś obok stał i motywował, nie dopuszczał do porażki. Niesamowita rzecz. Wyobrażam sobie przechodniów, czy też innych rowerzystów, którzy przypadkowo słyszeli jak krzyczę do siebie 😉 Niesamowite 🙂
Dodatkowo stała się jeszcze jedna rzecz, której nawet nie umiem nazwać. Myślę, że może to mieć coś wspólnego z jakimś duchowym uniesieniem, religijną ekstazą, czy czym tam jeszcze. Pierwszy raz miałem to w Ostersund, gdy biegłem przez zamarznięte jezioro zapadając się w śniegu i na środku trasy poczułem niesamowite szczęście. Że mogę biec, że widzę gwiazdy, że słucham muzyki i to wszystko razem dało mi takie niesamowite szczęście, które trwało może pół minuty, może minutę, ale wspomnienie tego mam do teraz. To coś niesamowitego i nie mam nawet słów na opisanie tego uczucia, ale jest to coś tak rzadkiego i niespotykanego, że pamięta się to naprawdę, naprawdę długo… To samo miałem wczoraj, między Starogardem a Malborkiem. Dało mi to siłę na kolejnych / kilkadziesiąt kilometrów i wspomnienie na kilka miesięcy/lat? Może całe życie. Wiem jedno – będę się starał osiągnąć taki stan jeszcze – wiem, że niezbędny jest do tego ogromny wysiłek i samotne zatopienie się w swoich myślach – a do tego idealnie nadają się właśnie długie trasy, więc z pewnością to nie ostatnia długa wycieczka 🙂
No więc jestem w Stegnie. Droga do Świbna prosta. Tam oczekiwanie na prom, zadzwoniłem do Andrzeja, bo skoro już jetem na 215 km i zostało 30, to dlaczego nie zrobić jeszcze małej pętli? Jeżeli coś by mi się nie podobało w tych dodatkowych kilometrach, to już moja wirtualna druga połowa wiedziałaby jak mnie zakrzyczeć i zmotywować 🙂 Pojechałem więc przez Pruszcz (który wyssał ze mnie cały optymizm, ze swoimi światłami i ciągłymi postojami…) do Jagatowa i tam chwilę odpocząłem i naładowałem telefon. Pogadaliśmy z Andrzejem i miałem tam 251 kilosów. Od niego do mnie jest 12. Podczas powrotu jednak pomyślałem, że może jeszcze kilka uda się dołożyć i pojechałem przez Lublewo… Gdy zajechałem na plac zabaw, gdzie akurat bawiła Monika z dziewczynkami okazało się, że na liczniku mam 271.5 kilometra 🙂 Stan moich kolan był opłakany, tyłka tak samo. Posiedzieliśmy chwilę na placu zabaw i wróciliśmy – ja na rowerze, ale w tempie naprawdę spacerowym, nie mogłem wyprostować nóg 🙂 I na ostatnim skrzyżowaniu znów mało mnie nie potrącił koleś. Gdy zatrzymał się i zwróciłem mu miło uwagę, że miałem pierwszeństwo, on i jego żona odpowiedzieli wesoło – a my wiemy. Nosz kurna… Wiedzą, a jednak jadą na pałę… Słów brakuje…
O 19 byłem w domu. Zaczęło mi być zimno, Monia położyła dziewczynki, wykąpałem się i zagrzebałem pod kocem z piwem w ręku – byłem w domu 🙂 Podczas jazdy wyobrażałem sobie ten moment odpoczynku, ale nigdy nie wyobrażałem sobie, że będzie mi wtedy tak zimno i będą tak bardzo boleć kolana i tyłek 🙂
Z ciekawostek: do Biedronki wchodziłem z rowerem i ludzie się patrzyli jak na raroga :), na poboczu w Lublewie widziałem zabitą sarnę – tylko przez chwilę, nie miałem siły się zatrzymywać…
Ciekawie było też na FB – we czwartek napisałem krótką zajawkę, że atakuję 200+ km. Dostałem 30 lajków i kilka miłych komentarzy – fajnie mnie to dodatkowo zmotywowało, raz jeszcze dziękuję wszystkim 🙂