Historia pewnego rowerzysty

4
2844
Ten wpis to część 1 z 6 serii Odchudzanie
Ten wpis jest następcą Rowerowego czerwca 2016

Poprzedni post pełnił podwójną rolę – po pierwsze zawierał sporą dawkę autopromocji, po drugie zachęcał pośrednio do wzięcia się za kręcenie kilometrów wszystkich moich rowerowych rywali :), a po trzecie stanowił dobry wstęp do tego i kolejnych postów. Potrójną rolę:)

Skupię się na tym ostatnim – czyli, dlaczego o tym wszystkim piszę? Przecież tak naprawdę jakiś czas temu wykręciłem ponad tysiąc kilometrów (bodajże maj 2015), teraz 1300, za moment mogę spokojnie dojść do 1600, przy przebiegach tygodniowych sięgających już 400 kilometrów i nie byłoby większego sensu o tym pisać, gdyby nic więcej z tego nie wynikało – a wynika.

Jak niektórzy z Was wiedzą, do 2009 roku uprawiałem amatorsko trójbój siłowy.

Trening na siłowni PG, 03.2005

Lubiłem ciężkie treningi trwające nawet po trzy godziny, gdzie w seriach „bawiłem się” z ciężarami sięgającymi 250 kilogramów. Do tego oczywiście nie żałowałem sobie jedzenia, ponieważ startowałem w kategorii +125 kilogramów, w której najlepiej (najwygodniej) się czułem.

Zawody trójboju na Atlecie 03.2008

Później pojawiła się Olga, poszedłem do pracy i okazało się, że na tak długie treningi nie ma już czasu. Do tego czułem, że skoro i tak nic w tym sporcie nie osiągnę (moje wyniki robiły wrażenie tylko na laikach), to po się tak męczyć i tak się psuć 🙂 Stopniowo odpuściłem sobie duże ciężary, a chwilę później kupiłem pierwszy rower i zacząłem dojeżdżać do biura.

Pamiętam jak dziś – droga szła w miejscu, gdzie budowali obwodnicę południową 🙂

Biuro mieściło się w Pruszczu i na początku miałem jakieś 8 kilometrów trasy z górki (do pracy) i pod górkę (do domu). Pamiętam jak dziś jak bardzo spocony, zmęczony, zniechęcony byłem, gdy wracałem. Moje kilogramy dawały o sobie znać, nie mogłem złapać tchu, a pod większą górką przeważnie odpoczywałem.

Mniej więcej w tym samym czasie, w wakacje, pojechaliśmy z przyjaciółmi w Tatry Wysokie na Słowację. Monika nosiła Olgę w chuście po niższych partiach gór, a ja z Patrykiem chodziłem odrobinę wyżej.

Czasem Olgę nosiłem i ja 🙂

I też nie mogę zapomnieć jak on, ważący niecałe 80 kilogramów, wysportowany chłopak, niemalże wskakiwał na górę, podczas gdy ja, z całą swoją siłą, mięśniami i górą sadła wymuszałem co chwila przystanki dla złapania oddechu. Jak wyprzedzali nas inni turyści, patrząc się pewnie z politowaniem na usiłującego się wdrapać na górę grubasa. Niezbyt fajne uczucie, które jeszcze bardziej dało mi do zrozumienia, że nie siła z siłowni liczy się w życiu.

Na górze, ale ile mnie to kosztowało…

Nadal więc dojeżdżałem tym swoim rowerem (jeszcze wtedy ładnym:) ) i powoli zaczynałem coraz bardziej się wkręcać – kupiłem swoje pierwsze gumowane rajtuzy z pieluchą itp. 🙂 Już się tak nie pociłem, ale nadal nie było idealnie.

Przełom nastąpił przy zmianie firmy, a więc i biura. To nowe było oddalone już o 20 kilometrów od domu. Oczywiście, przerażony tą niebotyczną odległością, znów powróciłem do jazdy samochodem, ale cały czas kołatała mi się w głowie ryzykancka myśl – a może dam radę dojechać tam i z powrotem… rowerem?

Nikomu o tym nie mówiłem, bo wiedziałem, że sprawa jest śliska – tyle niebezpieczeństw, tak długa droga – nie miałem zielonego pojęcia ile czasu mogę jechać i czy w ogóle dojadę do biura 🙂

Ale w końcu myśl dojrzała, nadszedł czas, zebrałem się w sobie i pojechałem.

Dojechałem. Szczęśliwy jak cholera postanowiłem, że odtąd będę dojeżdżał raz w tygodniu rowerem. Raz, bo nogi miałem tak zmęczone, że potrzebowałem chyba tygodnia na regenerację 🙂 I znów ta sama historia – po jakimś czasie jeździłem już trzy razy w tygodniu i marzyłem, że kiedyś, w odległej przyszłości, dojadę pięć razy w tygodniu 🙂

Jedna z pierwszych jazd do Holte Poland. Tempo idealnie oddaje moją kondycję.

Ten czas w końcu nadszedł w czerwcu 2013 i czułem się panem świata :). Odtąd dojeżdżałem już codziennie… aż do września, kiedy to wywróciłem się na rowerze i złamałem sobie nogę, po czym sześć tygodni musiałem pracować zdalnie. Pierwsze co zrobiłem, gdy już zdjąłem gips, był test moich pierwszych butów SPD, które zamówiłem akurat przed wypadkiem 🙂 I znów od listopada rowerowanie na całego.

Kolejna zmiana pracy przyniosła radykalne skrócenie dystansu do biura – najkrótsza droga miała jakieś 10 kilometrów i byłem już wtedy tak nakręcony, że nawet długo się nie zastanawiałem – wiedziałem, że nie opłaca mi się nawet wsiadać na rower, żeby tyle jechać. Wyznaczyłem sobie trasę osiemnastokilometrową i okrążając miasto utrzymywałem tygodniową dawkę kilometrów w normie, choć nawet brak tych 20 kilometrów sprawiał mi przykrość – w psychice zaszły nieodwracalne zmiany 🙂

Kolejna zmiana biura (nie pracy), kolejna zmiana trasy, kupno kolarzówki, dodatkowe zwiększenie dystansu i objętości tygodniowej do 350 kilometrów to już naturalna konsekwencja wszystkiego tego, o czym napisałem wyżej. Kończę powoli to nudnawe wyliczanie bo cały czas nie powiedziałem jeszcze o co mi chodzi.

Zabieram się do tego jak pies do jeża…

Otóż wszystkie te dojazdy do pracy powoli zmieniały moje myślenie – sami zresztą widzicie do jakiego stopnia. Ale to nie tylko endorfiny uwalniane po wysiłku, ale przede wszystkim inne zmiany, które zachodzą z moim organizmie, a które nieustannie obserwuję.

Iskierką, która wywołała napisanie tego wszystkiego było niedawne sprzątanie w szafach. Było ono naturalną konsekwencją tego, że skoro jakiś czas temu ważyłem 30 kilogramów więcej, to nie wszystkie rzeczy na mnie pasują i raczej trzeba się z nimi rozstać. Moja męska (skąpa) natura buntowała się przeciw takiemu postawieniu sprawy, ale co zrobić – żona każe, to wiadomo 🙂
Oto, co wyszło, gdy przymierzałem spodnie sprzed jakichś trzech, czterech lat:

Samsung S3 odstaje już od dzisiejszych standardów

A tak wyglądało to jakieś 10 lat temu:

Nie ma się czym chwalić, ale wstydzić też się nie zamierzam 🙂

Jeden obraz mówi podobno więcej niż tysiąc słów – zatem te dwa powyższe opowiadają historię całego mojego sportowego życia. Różnica w obwodzie pasa obrazuje różnice w także innych jego (życia) aspektach. Ostatnim sprawdzianem była nasza wyprawa w Tatry Zachodnie. Z Monią, mimo braku doświadczenia w wyprawach górskich, wyprzedzaliśmy wszystkich jak leci i przez te kilka dni absolutnie nikt nie wyprzedził nas. I nie było to ściganie się, ale po prostu widać było, że nasza kondycja jest dużo, dużo lepsza niż u przeciętnego turysty – co cieszy ogromnie i motywuje do dalszej pracy. O wyprawie w Tatry opowiem zresztą niedługo.

Podsumowując – warto jeździć rowerem.

Mówię to tak stanowczo, że akurat rowerem, a nie biegać czy coś, bo akurat rower wydaje mi się taki uniwersalny. Po pierwsze ogromnie wpływa na polepszenie zdrowia, wyglądu i samopoczucia. Po drugie jest wspaniałym zamiennikiem samochodu – przy odrobinie dobrej woli można wyeliminować auto prawie zupełnie. W tej chwili samochodu używam tylko w weekend, gdy jedziemy gdzieś z rodziną – pozwala to też trochę zaoszczędzić na dojazdach do pracy. Po trzecie, gdy już się wkręcisz w jazdę, to staje się naprawdę fajne i ciekawe 🙂

Są też wady – jak zwykle. Jazda, szczególnie szosówką, jest bardziej niebezpieczna od jazdy samochodem. Na początku konieczne jest poniesienie dość znacznych wydatków na kupno roweru i akcesoriów. Jesteś celem nienawiści niektórych kierowców stojących w korkach itp.

Ale ogólnie wychodzi to na plus, bo jak można ocenić ile warte jest zrzucenie 30 kilogramów wagi, diametralne polepszenie kondycji czy też zdrowia?
Polecam, szczególnie ludziom pracującym w trybie siedzącym, biurowym, którzy poza dojściem do samochodu nie mają innych wyzwań kondycyjnych. Spróbujcie, a nie będziecie żałować. Ręczę za to.

Nawigacja po seriiTrzymasz dietę? Umrzesz gruby. >>
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
4 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
trackback

[…] Wynik ten jest o tyle ciekawy, że praktycznie w całości robię go dojeżdżając do pracy. W jednym z poprzednich postów opisałem pobieżnie jak wyglądają moje dojazdy, a być może kiedyś rozwinę ten temat. W […]

trackback

[…] W ostatnim wpisie tego typu opisywałem swoją drogę, czy też raczej początki drogi do życia jako wysportowany, zadowolony z siebie człowiek. Skupiłem się tam na sporcie i jego roli w moim życiu – jak stopniowo ewoluowała i stawała się coraz ważniejsza. Nie samym ciałem człowiek jednak żyje i chciałbym dziś skupić się na stronie „duchowej” 🙂 Jak wiadomo, programista do życia nie potrzebuje wiele – mityczne piętnaście tysięcy na rękę, komputer z IDE i wolną rękę od szefostwa, żeby mógł robić to co che i jak chce 😛 A poważnie – praca jest oczywiście ważna, w moim życiu mogę wydzielić trzy najważniejsze dla mnie sprawy – rodzina, sport i praca – koniecznie w tej kolejności. Nie oznacza to, że praca jest najgorsza – po prostu jest ostatnia na liście najważniejszych dla mnie rzeczy (to taka uwaga, jakby ktoś z szefostwa dowiedział się o tym blogu). […]

trackback

[…] pewnie już czytałeś w moim poprzednim poście, jeszcze niedawno (w moich kategoriach czasowych) ważyłem prawie 130 kilogramów. Teraz jest to […]

trackback

[…] pewną anegdotkę. Pierwszą jej część, dotyczącą sportu w moim życiu, opisałem w „historii pewnego rowerzysty„. Dziś część druga, a może apendyks do poprzedniej – o tym jak ewoluowała moja […]